Nie wiedziałam jak zatytułować ten artykuł, ponieważ przez dłuższy czas miałam duże wyrzuty sumienia. Miałam wyrzuty sumienia, że dużo pracuję. Czułam się gorszą matką, ponieważ mniej czasu poświęcam swojej rodzinie, niż statystyczna matka polka. Dziś nie przepraszam za to, że pracuję.

W naszym kraju nadal pokutuje stwierdzenie, że to matka powinna być we wszystkim być najlepsza. Powinna pracować ( a nie ciągnąć zasiłki- nie zapomnę jak zostałam zaatakowana w komentarzach w tym artykule, po tym jak napisałam, że rezygnuję z pracy), powinna zajmować się domem, dziećmi. Do tego nienagannie wyglądać, gotować zdrowo i smacznie. Wpadłam w tą pułapkę po urodzeniu drugiego dziecka. Później z roku na rok obalałam te banalne stereotypy, jednak z każdej strony słyszę, że powinnam to, powinnam tamto, powinnam sramto. Dziś już nie słucham, dziś jestem dużo pewniejsza siebie i swoich umiejętności, niż jeszcze rok, dwa lub kilka lat temu.

Matki często mają dylemat, w postaci tego, że „nie opłaca się” im wracać do pracy po urlopie macierzyńskim. Przecież matka całą swoją wypłatę odda niani, przecież nie poświęci tyle czasu dziecku/ dzieciom „ile powinna”. Kiedy ona obiad ugotuje po 12- godzinnej zmianie?

Ja po urodzeniu drugiego dziecka nie miałam wyjścia. Gdybym po 6 tygodniach nie wróciła do pracy na kilka godzin w tygodniu, nie mielibyśmy co jeść, ani z czego spłacać raty kredytu. Wtedy też się zaczęło. To dziecko krzyczy, bo matki nie ma. To dziecko płacze, bo jesz to co nie trzeba. Powinnaś tą podłogę myć 3 razy dziennie! Gdy moje dzieci były malutkie ja miałam w domu błysk i czas na wszystko. Jak to się dzieje, że ty nie masz na nic czasu? Odłóż tego laptopa, a nie piszesz głupoty- idź zrób dzieciom obiad (wtedy też dorabiałam on- line). Moje dziecko praktycznie nie spało- przez prawie rok czasu pobudki jak w zegarku- co dwie godziny. Wpadłam wtedy w depresję. Pierwszego roku po urodzeniu drugiego dziecka w zasadzie nie pamiętam.

Dziecko miało 6 tygodni, ja dalej rozchwiana emocjonalnie, wiecznie niewyspana słuchałam wszystkich dobrych rad babci, teściowej, położnej. A moje dziecko było high- need’em. Potrzebowało więcej mojej bliskości, niż książkowe dziecko. Płakałam, że nie mam możliwości, aby w samotności pobyć ze starszym dzieckiem, bo to młodsze jest cały czas do mnie przyklejone. Towarzyszył mi wiecznie brak pieniędzy, notorycznie psujący się samochód- bo przecież o samochód „należy dbać”! Oczywiście z wierzchu wszystko wyglądało ładnie. Jak wchodziłaś/eś do mojego mieszkania w pokoju i kuchni było czysto, ale pokój dzieci zamknięty był na klucz. Tam rozgrywał się dramat. Tam była prawdziwa rupieciarnia, jak wpadała położna lub teściowa, wszystko z podłogi (pluszak, ubranie) lądowało w tym pokoju. Trzymałam się dzielnie, przecież szkodzę swojemu dziecku- jadłam jedynie zupę mleczną i kanapki z wędliną drobiową przez cały dzień! A praktycznie to nic nie jadłam w zasadzie. Przyszła położna i powiedziała, że mam odstawić nabiał. Traciłam pokarm, nie miałam czym nakarmić dziecka, a mleko modyfikowane było nadal dla mnie bardzo drogie. Za 3 tygodnie miał odbyć się chrzest naszego dziecka. Miał odbyć się obiad w domu. Byłam bardzo podatna na wpływ innych ludzi, a zwłaszcza na ich gadanie. Mieszkałam w małej miejscowości- płaczące, nieśpiące, wciąż krzyczące dziecko oznaczało jedno- zła matka, a jeszcze śmiałam tak szybko wrócić do pracy i dzieci z ojcem zostawić? Ojciec opiekujący się dziećmi? Prawdziwy HERO! A ty umęczona, pracująca z baby- bluesem ( lub z depresją) matko jesteś nic nie warta.

Dziś terapia psychologiczna pomaga mi (a zwłaszcza to wspaniała pani psycholog) uporać się ze stwierdzeniem: „zła matka”. Gdzieś zostało mi to zaszczepione w dzieciństwie, a później jako dorosła osoba powielałam schemat.

Wtedy w 2014 roku nie było mi łatwo obalić tych wszystkich bezsensownych teorii. Przecież ja kilka stów w miesiącu tankuję, do tego płacę niani, więc nic nie zarabiam! Nie powinnam pracować. Tak źle i tak niedobrze. Tylko dziś 5 lat później okazuje się, że doświadczenie, które zebrałam wcześniej procentuje. Praca na etacie za najniższą krajową przestała być szczytem marzeń.

Bardzo trudno było mi się pozbierać, kiedy wszyscy dookoła wpierali mi bzdury. Utarte schematy i stereotypy, bo czemu facet nie może zrobić w domu prania, umyć naczyń i zrobić zakupów? Wypracowaliśmy z mężem kompromis. Ok, ja więcej pracuję, więc ty powinieneś mi więcej pomagać w domu. Jesteśmy rodziną. W pewnym momencie pękłam- zadzwoniłam do przyjaciółki Gosi oraz siostry, aby pomogły mi posprzątać w domu, bo ja zwariuję. Kolejny raz się rozpłakałam, siedziałam z dzieckiem na rękach a wokół wszystko stało. Czułam wewnętrzną rozpacz, żal i byłam rozczarowana niezrozumieniem ze strony najbliższego otoczenia.

Dziewczyny pomogły mi następnie w organizacji chrzcin. Siostra od rana pomagała mi w sprzątaniu mieszkania, w gotowaniu, ja ogarniałam dzieciaki. Po kościele również mogłam liczyć na ich pomoc. Mogłam sobie usiąść przy stole i powiedzieć: uff, udało się. Przeżyłam to, przeżyłam te cholerne chrzciny. Do kościoła nakarmiłam dziecko mlekiem modyfikowanym, dziecko było spokojne. To był taki pierwszy punkt przebłysku w mojej głowie. Do roku czasu syn przeszedł 3 razy zapalenie płuc, w wiosnę zaraz po urodzeniu, w samym środku lata i w kolejną zimę. Za każdym razem słyszałam, że źle ubieram dzieci i zaniedbałam ich zdrowie.

Kolejno w internecie trafiłam na artykuły Hafiji i wyczytałam, że nie ma takiego czegoś, jak dieta matki karmiącej. Kolka nie jest od zjedzenia normalnego obiadu. Niedługo później przyszła Wielkanoc, najadłam się jak bóbr. Wyszłam na podwórko z kawą, przyszła prawdziwa wiosna i postanowiłam, że będę robić to, co ja uważam za słuszne. Dziecko zaczęło być spokojne, zaczęło spać, ja przestałam się tak stresować ludzkim gadaniem. Jak teściowa mówiła coś o czapce dla dziecka przy 20 stopniach ciepła, mówiłam, żeby pierwsza ją sobie ubrała. Wtedy dopiero założę dzieciom.  W lato wyjechaliśmy na tydzień do rodziny na drugi koniec Polski, zadzwoniłam do cioci i się po prostu wprosiłam z rodziną. Potrzebowałam oddechu. To był moment, w którym sąsiadka z dołu zadzwoniła do mopsu, bo to dziecko często krzyczy. Widywała mnie codziennie na spacerach z dziećmi, wiedziała, ze jesteśmy normalną rodziną. Męża znała od dziecka. Okazało się, że można zadzwonić sobie uprzednio nie czyniąc żadnych kroków, aby zapytać, czy coś się dzieje.

Wyjechaliśmy na tydzień w zupełnie inne otoczenie na Dolny Śląsk, do rodziny ze strony mojego ojca. Na miejscu przeczesywałam ogłoszenia o pracę ze zwykłej ciekawości. Zaczęła kiełkować we mnie myśl o wyjeździe, ale jeszcze wtedy nie miałam odwagi powiedzieć wszystkim o moich planach. Gdzieś w głowie udumałam sobie myśl o zmianie swojego dotychczasowego życia. Jednak miałam podcięte skrzydła i małą wiarę we własne Ja. Nie wierzyłam, że ten plan może się powieść.

Gdy syn miał pół roku, dostałam propozycję pracy w szkole wiejskiej na pół etatu. To tam uwierzyłam w moje siły. Żałowałam, że była to praca tylko na zastępstwo. Do tej pory pamiętam, jak bałam się zrobić z dziećmi sałatkę na lekcji do tematu nazw warzyw, które omawialiśmy. Co powiedzą inni nauczyciele? Co powie dyrekcja? Co powie sanepid? Kolejne pomysły, czy z zajęciami na tablicy interaktywnej, na komputerach, język połączony z ekspresją plastyczną- wszystko spotkało się z dużym uznaniem. Jedna z koleżanek nauczycielek powiedziała, że ja jestem jeszcze taki belfer ze skrzydełkami. Im te skrzydełka już dawno podcięto głupimi ustawami, programami i kupą papierzysk. W szkole były tylko szare rolki papieru do malowania, kupowałam własne kolorowe. Jak dzieci nie miały kolorowych kredek, nosiłam je zawsze przy sobie. Jak dziecko nie miało ćwiczeń (trudna sytuacja w domu), uzupełniało moje prywatne lub kserowałam strony specjalnie dla niego.

Pomyślałam, że to doskonały moment, aby zrealizować swoje marzenia o studiach z edukacji wczesnoszkolnej i nauczania przedszkolnego. Zrobiłam to! Poszłam na zaoczne studia podyplomowe. Z każdym dniem moja siła i wiara we własne możliwości rosła. Ale wcześniej ktoś gdzieś musiał mnie zauważyć i polecić, aby dać mi szanse. Kolejnym przełomowym momentem było założenie własnej działalności gospodarczej. Tam też wiele razy musiałam walnąć głową w mur i przezwyciężyć cholerną, wiejską mentalność. Ani razu nie pomyślałam, żeby się poddać. Wiedziałam, że robię to po coś.

Moje dzieci nie znają mnie „nie pracującej”. Ja od zawsze pracowałam. Już w trakcie studiów dorabiałam korepetycjami. Gdy urodziłam pierwsze dziecko, po roku w sezonie pracowałam jako kelnerka w gastronomii i sprzątałam hotelowe pokoje. Następnie prowadziłam kurs językowy i udzielałam korepetycji. Kolejno w trakcie drugiej ciąży oraz zaraz po urodzeniu synka również szybko wróciłam do pracy. Z resztą pamiętam, jak po urodzeniu pierwszego dziecka bardzo frustrowałam się tym, że nie pracuję i nie mam własnych pieniędzy. Ja dzięki pracy jestem bardziej zorganizowana, proaktywna, przedsiębiorcza. Praca i to taka, którą lubię daje mi super kopa do działania. To nie prawda, że jak mama dużo pracuje, to już nie kocha swoich dzieci. NIE PRAWDA. Kocham swoje dzieci z całego serca. Moje dzieci są bardzo samodzielne, na to postawiłam od początku ich wychowywania.

Poza tym ja mam też po coś w domu mojego męża, a ojca moich dzieci. On też pracuje, ale „czasowo” mniej ode mnie. Ma więcej czasu, aby zająć się domem, dziećmi. Wymieniamy się. W sobotę ja po 16:00 kończę korepetycje, przed 17:00 zawożę go do pracy. Gdy korepetycje mam dłużej, przychodzi niania. Z mężem wypracowaliśmy kompromis. Ja więcej pracuję, więc on więcej zajmuje się domem i dziećmi.

Acha- niania to nie jest tylko mój wydatek, bo ja jestem matką. To jest również wydatek mojego męża. Oboje pracujemy, więc w zasadzie na nianię zrzucamy się razem.

I jeszcze jedno kochane kobietki! Nie bójcie się instytucji niani! Moje dzieci nianie miały od zawsze. I zawsze, ale to zawsze trafiały nam się wspaniałe nianie. Te nianie następnie stawały się moimi przyjaciółkami.

Szanowni panowie! Jeżeli wasza kobieta (mama waszych dzieci) chce pracować oraz się realizować pozwólcie jej na to! Ja wiem, że żłobek, przedszkole, niania to jest koszt! Ja przez pewien czas pracując wychodziłam na zero. Zarobione pieniądze tankowałam i oddawałam niani. Za to mogłam wyjść do ludzi, porozmawiać, zmotywować się do dalszego działania. Gdybym zamknęła się w domu na kilka lat, na pewno nie dostałabym od życia takiej wspaniałej szansy rozwoju, jaką mam w tej chwili. Obserwuję na co dzień zmęczone kobiety 50+ w marketach, gastronomii, na taśmie pracujące za najniższą krajową. Muszą dopracować jeszcze te kilka lat do emerytury- dziś boją się zmienić stanowisko pracy, boją się odezwać, nie mają prawa głosu.

Myślę, że każdy z nas ma taki moment w życiu, który musi wykorzystać w 100%. Najgorzej jak się taki moment przegapi, wtedy może nie być drugiej takiej szansy. Czasem trzeba zaryzykować, dobra biorę to! I iść do przodu. I to nie jest tak, że można mieć wszystko po równo. Nigdy tak nie jest.

Poza tym samo się nie zrobi, samo się nie spłaci i samo lepiej nie będzie. To my sami decydujemy o tym, jak ma wyglądać nasze życie. Czasem jest taki czas, że trzeba „pozapieprzać’ i nie ma, że boli. Czasem jest taki czas, że masz szansę odpocząć i zastanowić się co dalej. Masz szansę pomieszkać z powrotem we własnym domu i odzyskać życie osobiste.

Ja dziś zyskałam ten status. Kilka miesięcy temu powiedziałam koleżance w pracy, że czuję, że popracuję na etacie jeszcze maksymalnie pół roku. Pod koniec marca rozwiązuję umowę o pracę. Pozostanę na umowie- zleceniu, zyskałam czas i przestrzeń, aby pomyśleć co dalej i co jeszcze. Będę pracować 25 h tygodniowo za te same pieniądze, które na etacie musiałabym wypracować pracując 70 h tygodniowo. Od kwietnia skupię się bardziej na blogu, wezmę się porządnie za e-booka i pisanie książki. Przekieruję swoje siły i część czasu na to, co kocham. A w restauracji będę dorabiać na imprezach i w sezonie letnim.

Przejście z 80-godzinnego systemu pracy w tygodniu na 30 godzinny jest dla mnie niemałym szokiem. Sama świadomość tego, że finansowo nic się nie zmieni także. Wszak stawka godzinowa jest zupełnie inna- 3 razy wyższa, niż na etacie. Muszę sobie poukładać wszystko w głowie. Więcej pracować nie znaczy zawsze więcej zarabiać. Pomieszkam we własnym domu. Zaczynam kolejny etap. Z resztą jak co miesiąc 😉

Nie przepraszam, że pracuję. Czasem nawet więcej, niż wynosi standardowy tygodniowy wymiar czasu. Miesiąc temu wymarzyłam sobie, że fajnie byłoby mieć weekendy wolne. Proszę bardzo- od kwietnia będę miała wolne niedziele. Super uczucie nie zrywać się o 5:30 rano i nie zaczynać 15- godzinnego dnia pracy.

Więcej pewnie opowiem wam w spotkaniu na żywo w tygodniu na facebooku, w grupie: „Oszczędny rodzic„, jak oswoję się z nową sytuacją.