Całe życie słyszałam historie o porzuconych dzieciach po rozwodzie lub rozstaniu. Słyszałam też o samotnych matkach, które dwoją się i troją, aby brak tego ojca w jakiś sposób zrekompensować. Dziś przestałam bać się mówić o porzuceniu moich dzieci przez ich ojca. Jak po 1,5 roku bez żadnego kontaktu padło pytanie: „mamo, a czy tata w ogóle żyje?”, przestałam mieć wątpliwości.

Odpowiedziałam moim dzieciom, że gdyby umarł to raczej bym o tym wiedziała. Wszak od trzech lat nie wychodzę z nim z sądu. Aczkolwiek dzieci w sprawy sądowe nie mieszam. Początkowo kontakt ten zaczął maleć pół roku po rozstaniu. Oczywiście zostałam oskarżona o to, że sama ten kontakt utrudniam. Choć myślę, że wielu ojców chciałoby mieć taki dostępny wachlarz kontaktów, jak ojciec moich dzieci, który z nich nie korzysta. Pamiętam, jak telefonowałam do przyjaciółki zaniepokojona całą sytuacją. Pytałam ją: „Justyna, czy to oznacza, że być może ten kontakt ustanie?”. Justyna nie pozostawiła mi złudzeń. W przypadku jej córki było podobnie. Tak samo jej córka była „córeczką tatusia”. Z dnia na dzień przestała nią być. Dookoła głowy wirowały mi pytania: „dlaczego?”, „Co mam mówić moim dzieciom?” bądź „jak to zaważy na całym ich życiu?”.

Myślałam….

Myślałam, że skoro nie ojciec, to może losem moich dzieci zainteresują się ich dziadkowie. Cisza. Długa cisza. Minęło 1,5 roku. Oni również porzucili swoje wnuki. Gdyby dziadkowie chcieli, wystąpiliby o sądowne ustalenie kontaktów z dziećmi, nie zrobili tego po dziś dzień. Wiecie, co jest w tej sytuacji najtrudniejsze? Ja nadal nie potrafię się z tym poukładać. Czas płynie, życie toczy się dalej, dzieci coraz mniej o tatę pytają, ja przestałam go tłumaczyć. Zrozumiałam to także dzięki terapii. Ja jestem jedynie odpowiedzialna za swoją relację z moimi dziećmi. Ojciec dzieci tą relację musiałby budować sam.

„Mamo, a czy możemy pojechać do taty na wakacje w sierpniu?”. Odpowiedziałam, że tak, jeżeli tylko tata zadzwoni i będzie chciał ich zabrać… W poprzednim roku zaraz po rozwodzie dzwoniłam, pisałam i prosiłam, czy dzieci pojadą… Do tej pory wspominają kota babci i dobre obiadki. Ja absolutnie nie chciałam ograbiać dzieci ze złudzeń, siebie chyba też… Dzieci czekały. Pytały cały czerwiec przed zakończeniem roku szkolnego, czy pojadą do taty. Czekały cały lipiec…

Wcześniej minęły urodziny Tomka w lutym, w które czekał na paczkę od taty lub od dziadków. Minęły też urodziny Natalii w lipcu. Ona jest trochę starsza, wydaje mi się, że więcej rozumie. Co nie zmienia faktu, że mnie samej z tego powodu jest okropnie przykro i smutno. Kiedy minęła połowa sierpnia odarłam dzieci ze złudzeń. Powiedziałam, że nigdzie nie pojadą. Niedługo zaczynał się rok szkolny. Obiecałam im, że jeżeli nie pojadą do taty, to sami pojedziemy w jakieś fajne miejsce. I pojechaliśmy. Po wakacjach przestali pytać.

Zadali w listopadzie tylko jedno pytanie: „Mamo, czy tata żyje?”

I teraz w momentach rozmów, czy ojciec moich dzieci zawsze taki był – to ja nie potrafię odpowiedzieć w jakiś sensowny sposób.

Dziećmi się zajmował? Zajmował.

Opiekował się nimi? Opiekował.

Odprowadzał i odbierał z przedszkola? Tak.

Kładł dzieci spać? Kładł.

Nosił na rękach, zmieniał pampersy, opowiadał bajki.

I ja w tę bajkę o dobrym ojcu też uwierzyłam. Przecież dzień dobry zawsze mówił, z dziećmi za rękę chodził. Nie pił i nie bił.

Po prostu z dnia na dzień zniknął z życia dzieci. Od tak.