Dziś będzie o związkach, o wsparciu drugiej osoby i braku tego wsparcia. Nie mam dużego doświadczenia związkowego. Jedno małżeństwo trwające osiem lat do złożenia pozwu o rozwód i drugi obecny, który trwa w najlepsze już prawie 3 lata. Będzie to trochę porównanie dwóch żyć, różnych relacji i innych doświadczeń. Jednak różnice są ogromne i dziś z perspektywy czasu, widzę jak poprzednia relacja nie miała nawet prawa się udać. Znów gdyby się udała, ja nie miałabym szans, aby ułożyć sobie szczęśliwie życie na nowo. Więc wierzę, że tak po prostu musiało być.
Adama poznałam w momencie życia, w którym stwierdziłam, że mam dość spotykania na swojej drodze „debili”. Naprawdę powiadam wam, jak przejdzie się odmęty aplikacji randkowych, użycie innych słów jest naprawdę zbędne. Stwierdziłam, że ostatecznie dobrze mi samej. Natomiast Adam poznał mnie w takim momencie życia, w jakim stwierdził, że on to do końca życia będzie już sam. Nawet z taką myślą i przyszłością zdążył już się pogodzić. Z takim zamysłem i pomysłem na życie umówiliśmy się na spotkanie pamiętnego 4 września 2021 roku. Adam na początku naszej wspólnej drogi nie miał łatwo, gdyż na pierwszej randce został zbombardowany pytaniami o wyznanie religijne, przynależność polityczną, aborcję, finanse osobiste i wartości życiowe. Uznałam, że jak po pierwszej takiej randce nie ucieknie, to będą z niego ludzie. Na drugiej randce zapoznał się z naszą psiną Luną. Luna od razu Adama pokochała i była to miłość odwzajemniona. Ja natomiast stwierdziłam, że psy lgną do dobrych ludzi i warto tą znajomość kontynuować. Ja zaimponowałam mu odwagą i determinacją, bo jemu „by się nie chciało”. Po jakimś czasie zaprosiłam Adama do naszego mieszkania, zapoznałam z dziećmi, a on zapoznał moje dzieci z Playstation. Córka po jego odwiedzinach stwierdziła, że Adam może u nas zamieszkać. Jakoś w listopadzie na fali licznych rozmów telefonicznych (dzieliła nas odległość 80 km) i cotygodniowych spotkań poczułam motylki w brzuchu i to uczucie bujania w obłokach. Na kolejnym spotkaniu wyznaliśmy sobie, co do siebie czujemy. Następnie Adam zaimponował mi tym, że rzucił wszystko w swoim miejscu zamieszkania i postanowił przeprowadzić się do Wrocławia. W tym samym tygodniu znalazł pracę na miejscu, bo chciał być bliżej nas. Następnie stwierdziliśmy, że życie jest za krótkie, aby tak po 30-tce chodzić ze sobą jak nastolatki i zamieszkaliśmy razem.
Na którymś z tych spotkań Adam wyznał mi, że ma… długi. W tamtym momencie jeździł do pracy do Holandii i spłacał komornika. Długi są nie do końca z jego winy. Został obciążony solidarnie długiem za czynsz w mieszkaniu rodziców, w którym był zameldowany. Zaimponował mi tym, że ten dług spłacał i nie migał się od odpowiedzialności. Po prostu nie był świadomy, że sprawy nabrały aż takiego obrotu i stało się najgorsze. Namówiłam go na układ ratalny z komornikiem. Można powiedzieć, że ten temat zadłużenia też nas połączył. Okazało się jednak z biegiem czasu, że podejście do oszczędzania i wydawania pieniędzy mamy podobne. Adam jest niesamowicie zaradny, już po kilku miesiącach wspólnego mieszkania wiedziałam, że z nim nigdy nie zginiemy. Dziś oszczędności mamy na takim poziomie, że spokojnie spłacilibyśmy mój ostatni kredyt i jeszcze by nam zostało.
Ten związek rozpoczęłam od poważnych finansowych rozmów i podejścia do pieniędzy. Poprzedni związek rozpadł się finalnie przez sytuację z zadłużeniem. To była jedna z przesłanek na moim pozwie rozwodowym. Ja jako ta ratowniczka pracowałam do utraty tchu, kombinowałam, starałam się i wspólnie pogrążałam się w długach. Natomiast były mąż dawał jedynie minimum, nie rozumiał powagi sytuacji i zamiast dopingować w boju krytykował. Być może dlatego zaledwie rok po rozstaniu zdołałam rozbić największą i najcięższą górę zadłużenia, czego nie umiałam zrobić wspólnie z byłym mężem. W poprzednim małżeństwie byłam Zosią Samosią, nigdy nie narzekającą, nigdy nie zmęczoną, nigdy nie płaczącą. Ze wszystkich stron starałam się pozorować, że doskonale sobie radzę. Tylko nieliczni czytelnicy bloga wyczytywali między wierszami, jak jestem ze wszystkim okropnie sama. Uważałam wtedy, że jak facet pracuje i opiekuje się swoimi dziećmi- to jest to wystarczające. Nie znałam pojęcia wsparcia emocjonalnego. Ukojenie znajdowałam w paleniu papierosów, a nie w ramionach ukochanego faceta. Zaopiekowana czułam się w trakcie psychoterapii, a nie we własnym związku. Bezpiecznie nie czułam się nigdy. Dążyłam do niezależności i wyjścia z długów ogromnym kosztem niszcząc siebie i biczując się okropnie błędami przeszłości. Dodatkowy wymiar kary dostawałam w domu komentarzami utwierdzającymi mnie w tym przekonaniu. Zawsze byłam niewystarczająca jako partnerka, matka. Spełniałam się jedynie w pracy zażynając się nadgodzinami. Tylko tam odczuwałam spełnienie, bo tylko tam dostawałam pozytywne wzmocnienia.
Zdarza mi się powiedzieć na głos, że coś by się w domu przydało. Za dwa dni Adam przynosi paczkę do domu: „Trzeba, to zamówiłem”. Ja za każdym razem jestem zaskoczona jego szybką reakcją. Tak samo pół roku nie muszę prosić, aby coś w mieszkaniu było zrobione. Adam sam takie rzeczy zauważa. Po tygodniu wspólnego mieszkania zobaczyłam naprawioną słuchawkę w prysznicu. Była to dla mnie taka nowość i takie wow, że coś wspaniałego. Nie muszę go prosić dwa razy, aby odebrał któreś z dzieci ze szkoły, gdy dzwonią- on wzywa taksówkę i jedzie. Dba o nasze zwierzaki, prowadza do weterynarza, karmi, czesze i strzyże. Chyba trafił mi się los na loterii, taki życiowy, taka nagroda za poprzednie niedogodności. Dzieci też mogą na niego liczyć. Zawsze naprawi wyskakujący błąd na pulpicie, wzmocni sygnał internetowy i złoży komputer od początku do końca. On typowy domator, introwertyk, najlepiej mu w czterech ścianach. Ja natomiast odpowiadam za sferę rozrywkową. Krótkie i dłuższe wypady poza dom to moja działka. Odpowiadam też za korespondencję dzienników szkolnych, za taki codzienny rozgardiasz, szybkie decyzje i działanie tu i teraz. Ufamy w tym sobie bezgranicznie. Jak Adam przelewa mi blika to nie pyta po co, ile i dlaczego. Zawsze wieczorem znajdujemy czas, aby pogadać o bieżących wydarzeniach, zmęczeniu materiału i kolejnych wyzwaniach. Kolejny dzień przestał być straszny, niewiadomy, czy niepewny. Dziś cokolwiek się nie stanie, ja jestem pewna, że razem to pokonamy. Tak jak półroczne zejście do życia na minimum socjalnym, gdy prywatnie diagnozowałam córkę. Wiedziałam, że to przejściowe. To był dla nas duży sprawdzian finansowy i związkowy, bo dobrze jak jest dobrze.
W poprzednim związku zajmowałam się wszystkim. Na mojej głowie były wszelkie zakupy i ustalenia z nianią. Odbieranie dzieci ze szkół i zawożenie byłego męża do pracy. W pewnym momencie ja nawet kontrolowałam jego grafik, żeby nie zaspał do pracy. Moje współuzależnienie było tak duże, że wybaczałam mu każde potknięcie. Brak danego słowa uważałam za normę. Na każdym kroku łamane ustalenia bądź wmawianie mi, że nic takiego nie miało miejsca, Nieodcięta pępowina z byłą teściową to kolejny aspekt, nad którym myślałam, że mam moc zmiany. Nic bardziej brutalnego. Ja zawsze byłam tą drugą, gorszą. Cała organizacja życia i logistyka należała tylko do mnie. Ja musiałam temu człowiekowi mówić, co i kiedy ma zrobić. Pilnować terminów, dat, nawet tego kiedy miał iść do lekarza. Natomiast wtedy, kiedy on wziął na swoje barki to ogromne obciążenie, to żadne inne plany bądź ustalenia się nie liczyły. Życie potrafiło w jednej chwili runąć. Ja natomiast z poczuciem winy i z poczuciem osamotnienia dźwigałam ten ciężar i swój i jego i „jakoś to było”. Ratowałam, gasiłam pożary. Długi? Kredyty? Ogarniałam podwójne zadłużenie. Jego kredyty, moje, wszystko. Tylko tak, aby starczyło i na spłatę i na jedzenie. Kiedy zapracowana prawie nie widywałam własnych dzieci dowiadywałam się, jak jemu ciężko się nimi zajmować. Matko, jak ja marzyłam wtedy, aby posiedzieć z własnymi dziećmi w domu. Ja natomiast pracowałam na długi, na nianię i na to, aby on mógł powiedzieć, że mu ciężko. Byłam oskarżana o zdrady, a finalnie rozwiodłam się z winy byłego męża właśnie z powodu jego zdrad. Kończę spłacanie zadłużenia, on ogłosił upadłość konsumencką i spłaca długi alimentacyjne.
.
Na początku związku z Adamem miałam ogromny problem z pourazowym zespołem stresowym (PTSD). Miałam koszmary, co noc. W zwykłych codziennych czynnościach słyszałam w głowie głos byłego męża. Czujna byłam na negatywne komentarze, tak jakbym czekała, aż zrobi to nowy partner. Jak Adam coś obiecał to moja głowa roztrząsała, że to nie może być prawdą. W snach byłam wiązana, mordowana i krzywdzona. Okropnie odchorowałam poprzednie małżeństwo zwłaszcza na początku nowego związku. Byłam wtedy nadal w trakcie psychoterapii, więc wspólnie z terapeutką przeganiałyśmy te demony i to, jak moja podświadomość mocno odreagowuje. Odezwały się również stany lękowe, kiedy to w głowie rozpatrywałam najgorsze, czarne scenariusze.
To przy Adamie uczyłam się czym jest zaufanie do drugiego człowieka zwłaszcza tak w końcu bliskiego. Uczyłam się, że jestem dla niego kimś ważnym w życiu. Oboje baliśmy się, że siebie stracimy. Adam mówił mi, że go zostawię, bo daje mi za mało wrażeń. Natomiast ja komentowałam, że tych wrażeń to miałam w życiu tyle, że teraz pragnę jedynie świętego spokoju. Nazwałam ten związek u terapeutki: „Ciepłe kluchy”. Terapeutka wtedy wyjaśniła mi, że te moje „ciepłe kluchy” to zwykły, zdrowy, normalny związek. Natomiast moja podświadomość domagała się adrenaliny, dopaminy i chaosu, czyli tego, co dobrze zna. Na szczęście przetrwałam. Okazało się, że to nowe jest dobre, ciepłe i takie moje. PTSD z czasem wyciszyło się, zaleczyło. Adrenalinkę i dopaminkę mam na sprawach sądowych w dalszym ciągu i gdy piszę takie teksty. Chaos mam często w pracy i tam lubię na lekcjach nad nim panować. Z czasem nauczyłam się oddzielać życie prywatne od zawodowego. Praca jest tylko pracą, choć nadal dużo pracuję. Adam też w miarę możliwości bierze nadgodziny. Razem w tym trwamy. Bierzemy życie za rogi i podążamy w tym samym celu. Mamy ich już kilka upatrzonych na zaś, żeby życie nie było za nudne. Mam wrażenie, że Adam mieszka z nami od zawsze, rozpoczęłam z nim nowe, lepsze życie. Dopełnił całość. Jest nam po prostu wszystkim ze sobą dobrze.
Może też dlatego w perspektywie kilkuletniej zostanę Konsultantką Kryzysową, bo w kryzysach lubię taplać się znakomicie. Każdy kryzys traktuję jako wyzwanie i staram się, aby każdy z nich mnie umacniał. Zostanę też psycholożką, aby z dyplomem w ręku nie szkodzić, a pomagać. Będę też Interwentką Kryzysową, aby stać na linii pierwszej pomocy w trudnych sytuacjach życiowych moich przyszłych pacjentów. Kto wie, może też w przyszłości psychoteraputką. Cieszę się, że w tej krętej i ciekawej drodze nadal mi towarzyszycie. To wspaniałe mieć takich czytelników 🙂
Aga
One comment
Mam wrażenie, że nawet nie znając Cię widzę w tym co piszesz zupełnie inną osobę.