Pamiętam jak w 2017 roku zapierałam się rękami i nogami przed powrotem w mury szkolne jako nauczyciel. Nie chciałam, przerażała mnie ta wizja. Bałam się kolejnego mobbingu, z którym spotkałam się w dwóch placówkach, frustracji i … niskich zarobków. Wypaliłam się zawodowo. Wiedziałam, że w szkole nic dobrego mnie nie czeka. Wiedziałam, że istnieje życie i praca poza szkolnictwem dla mnie. Pracowałam w projektach unijnych, w gastronomii, w hotelu, zarabiałam na blogu. Jednak nastał początek 2020 roku.

Przeprowadziłam się do dużego miasta sama z dwójką dzieci. Wiedziałam, że nie mogę liczyć w tamtym czasie na żadne alimenty, a sprawy sądowe trwają w nieskończoność. Wiedziałam, że muszę znaleźć stałą pracę w godzinach pracy placówek oświatowych. Wiedziałam, że nie stać mnie na nianię i wiedziałam, że nie mogę pozwolić sobie na niepewność na umowach zleceniach, gdyż jestem jedynym żywicielem rodziny. Decyzja nie była prosta. Wiedziałam, że potrzebuję stabilizacji jakiejkolwiek.

Wysłałam CV do przedszkola, z poprzednich prac złożyłam wypowiedzenia. Nie byłam w stanie dojeżdżać dzień w dzień do miejscowości oddalonych o 50 km od Wrocławia. Nadal trwałam w swoim postanowieniu, że nigdy więcej szkoły. Właściwie trwałam w nim do rozmowy o pracę, gdzie zderzyłam się z oczekiwaniem dyrekcji o łączeniu umowy. W końcu mam podwójne kwalifikacje do przedszkola i do szkoły. Przystałam na te warunki. Zmusiła mnie do tego z jednej strony sytuacja życiowa, a z drugiej strony bliskość pracy od miejsca zamieszkania. Doszłam do wniosku, że trudno, przeżyję. Dam radę, może nie będzie tak źle. Może tu będzie inaczej. Duże nadzieje pokładałam w pracy w przedszkolu.  W końcu było to dla mnie całkiem nowe doświadczenie – podyplomówkę z wychowania przedszkolnego skończyłam 5 lat wcześniej.

Jak podpisałam umowę o pracę w przedszkolu w lutym 2020 roku, za dwa tygodnie nastał całkowity Lock Down. Pracowałam zdalnie, choć to jest za dużo powiedziane, że pracowałam. Do przedszkola w nowym trybie z obostrzeniami wróciłam w lipcu, a od września podpisałam nową umowę na łączenie etatu. Uczyłam trzy klasy szkolne niemieckiego. Nie mogłam zrozumieć fenomenu, kiedy pracowałam w dwóch trybach w październiku po wprowadzeniu drugiego Lock Downu i za chwilę trzeciego. W przedszkolu mogłam przebywać w jednej sali z 25 dzieci, natomiast z uczniami widziałam się jedynie online. Przed każdym odpaleniem kamerki bolał mnie brzuch, zmuszałam się do tego. W prawdzie prowadzenie lekcji zdalnie to nie to samo, co spontaniczny live na facebooku. Wiedziałam, że długo tak nie wytrzymam. Pracę w przedszkolu pokochałam całym sercem, ponieważ zawsze chciałam pracować z małymi dziećmi, jednak ktoś na górze miał na mnie inny plan. Wiedziałam, że tylko ja mogłam ten plan zmienić.

Wiedziałam, że mój powrót do nauczania w szkole nic nie zmienił w moim postrzeganiu systemu szkolnego. Nie lubiłam stawiać ocen, a zwłaszcza niedostatecznych. Przeżywałam wewnętrznie każdą szkolną niesprawiedliwość w ocenianiu. Ta praca nie sprawiała mi żadnej radości ani satysfakcji. Miałam wrażenie, że wchodząc do szkoły momentalnie mnie paraliżuje. Robiłam coś, co było przeciwne mnie samej. Uczyłam w szkole wbrew własnemu zdaniu i rozsądkowi. Tragedię potęgował fakt, że nie mogłam tego zmienić w trakcie roku szkolnego. Czynności pracownika wykonywałam mechanicznie. Wejść, wziąć klucz od sali, sprawdzić obecność, przeprowadzić lekcję, wyjść i tak do kolejnej lekcji. Z lekcji często wychodziłam wręcz wypompowana. Ta jedna lekcja potrafiła zabrać mi całą energię. Po pracy w szkole byłam nie do życia i nikt dookoła tego nie rozumiał. To w końcu tylko jedna lekcja. Gorzej jak pod rząd miałam trzy. To już było ponad moje siły.

Jednak czasem z tych lekcji taka wypompowana wracałam do przedszkola, gdy pracowałam do 17:00. Cieszyłam się, że przychodzę na relaks, choć ta praca relaksem nie jest. Ja postrzegałam tak tą zmianę. Niebo a ziemia. Może dlatego, że w szkole dotyczy mnie głównie dydaktyka, a w przedszkolu czynności opiekuńczo – wychowawcze. Choć dydaktyka też odgrywa swoją rolę w dużej mierze przez zabawę. Jednak uśmiech dzieci, wdzięczność i ta dziecięca radość sprawiała, że wracały mi chęci do życia i… do pójścia znów jutro na kolejną lekcję.

Dałabym tak radę dłużej pracować, gdyby nie narastająca coraz większa frustracja. Frustracja dotyczyła niskich zarobków, braku poszanowania mojego zawodu, coraz to nowsze ministarialne pomysły na uatrakcyjnienie nauczania (minister Czarnek) oraz brak jedności i wsparcia wśród nauczycieli szkolnych. Czułam, że to nie moja bajka. W maju tamtego roku podjęłam decyzję, że nie chcę tak dłużej pracować. Jeżeli już będę musiała to maksymalnie rok albo zmieniam placówkę. Jako nauczyciela, który pracował na umowie łączonej dotyczyły mnie dwa dzienniki – ten w przedszkolu oraz ten w szkole, dwa sprawozdania, podwójne rady pedagogiczne oraz kontakt z większą liczbą rodziców. Prócz tego cała machina biurokratyczna, bo papier wszystko przyjmie. Nie muszę już chyba wspominać, że robiłam to wszystko, za co płacone jest dwóm nauczycielom. Ja wypłatę miałam jedną.

W sierpniu ubiegłego roku zmieniła się dyrekcja oraz zwolnił się cały etat w przedszkolu. Na dodatek okazało się, że jest chętny nauczyciel, aby nauczać w naszej szkole. Miałam doskonałe warunki, aby pożegnać się raz na zawsze ze szkołą. Udałam się na rozmowę z dyrekcją. Mój monolog trwał około 15 minut. Opowiedziałam w nim o mojej historii zawodowej, o doświadczeniach, o mobbingu, o publicznych placówkach i o prywatnych. Opowiedziałam o tym, jak dobrze pracuje mi się w przedszkolu, w końcu jest to strzał w dziesiątkę. Praca sprawia mi przyjemność, nie wyczerpuje mnie tak energetycznie jak praca w szkole oraz sprawia mi satysfakcję. Udało się. Od 1 września 2021 jestem nauczycielką wychowania przedszkolnego na cały etat na umowę na czas nieokreślony. W czerwcu kilka dni temu przeprowadziłam też ostatnią lekcję niemieckiego w ramach nadgodzin. Od tej chwili niemieckiego będę uczyć już tylko przedszkolaki przez zabawę i zmotywowanych uczniów na korepetycjach.

Wiem, że do szkoły już nie wrócę. W 2020 roku wróciłam, ale okazało się, że nie było już po co wracać. Wypalenie zawodowe i frustracja, coraz większa degradacja zawodu nauczyciela zrobiła swoje. W przedszkolu tak tego nie odczuwam. W przedszkolu jedynym minusem są zarobki. Mam też trochę mniej urlopu, niż nauczyciel szkolny. Jednak zyskałam wolność i docenienie, których nie miałam w szkole. Minister Czarnek nie uważa mnie za nauczyciela, więc w zasadzie część ministerialnych pomysłów mnie omija łukiem. Mogę w dowolny sposób przeprowadzić zajęcia i nie muszą być to sztywne klasowe ławki. Czasem boję się, że wypalenie zawodowe dopadnie mnie też w przedszkolu. Jednak pracowałam też w innych branżach i wiem, że miejsce się dla mnie znajdzie. Nie będę musiała wracać do szkoły przede wszystkim.

W 2017 roku kiedy byłam mobbingowana przez dyrekcję, gdy nie przedłużyłam z placówką umowy po 3 próbnych miesiącach dowiedziałam się, że „nie jestem nauczycielem z krwi i kości”. Zostawiam dyrekcję, uczniów, papierologię w trakcie roku szkolnego. Odeszłam pomimo zastraszania mnie niewydaniem świadectwa pracy. Od roku ta szkoła już nie funkcjonuje. Oficjalnie zabrakło funduszy na jej prowadzenie. Myślę też, że zabrakło głównie przyzwoitości i takiego zwykłego człowieczeństwa. W wielu szkołach tego brakuje. Ten skostniały system tej próby nie przejdzie. Kiedyś runie prędzej czy później.

Jestem z tych nauczycieli, którzy nie muszą być „nauczycielem z krwi i kości” wszak misją i pasją rodziny nie nakarmię. Po pracy dodatkowo dorabiam. Dopóki będę w takiej konfiguracji trwać wypalenie zawodowe tak szybko mnie nie dorwie. Etat w przedszkolu to świetny filar do podstawy zarobków. Niestety na oszczędności, wakacje i na MARZENIA mogę zarobić poza systemem oświaty, bo w oświacie…. mi się nie opłaca.